30.05.2012

Na zakończenie dnia.


          Kiedy słońce chyli się ku zachodowi i dzień dobiega końca w głowach ludzi zaczyna kiełkować podsumowanie kolejnego przeżytego dnia. Jednym dzień minął pod znakiem małych sukcesów – ktoś otrzymał pochwałę od szefa, komuś udało się usmażyć idealnego naleśnika, ktoś pobił swój rekord w szybkości pokonania drogi z pracy do domu, ktoś wywołał uśmiech na twarzy bliskiej mu osoby. Innym gasnący dzień zwyczajnie się nie udał – podczas prasowania oparzył się rozgrzanym żelazkiem, po męczącym sprincie do tramwaju motorniczy odjechał zostawiając zdyszanego na przystanku, dostał burę od szefa, bo nie udało mu się wykonać zadania zgodnie z wizją najwyższego. Są też i tacy, którzy otwierając jutro zaspane oczy zupełnie nie będą pamiętać dzisiejszego dnia – ani tego co jedli na śniadanie, ani tego czy ktoś się do nich uśmiechnął, nawet tego czy byli mili dla swoich najbliższych.
          Ja dzisiejszy dzień zaliczam do tych średnio udanych. Mimo ogromnego poczucia ulgi spowodowanego pojawieniem się długo oczekiwanego prezentu, dzień zakończył się dość filozoficznie. Jeden problem się rozwiązał a na jego miejsce wyrosły trzy nowe problemy. Przestałam je już nawet liczyć. Martwić też się przestałam, bo i po co się martwić czymś na co nie ma się wpływu? Jedyne, z czego nie jestem zadowolona to fakt podłego potraktowania mojej życzliwej znajomej – salsy. Na kursie opierniczałam się jak mało kto i jest mi z tego powodu bardzo głupio. Obiecuję uroczyście, że jutro się przyłożę i zamiast gadać skupię się tylko na tańcu. Czuję w kościach, że jutrzejszy dzień minie pod znakiem małego sukcesu, czego i wam życzę.  

20.05.2012

Finał Ligi Mistrzów.


          Wprawdzie nie jestem fanką piłki nożnej, nie wspominając o pogardliwym stosunku do polskiego wydania tej dyscypliny sportowej, jednak wczorajszy finał ligi mistrzów oglądałam z niekłamaną przyjemnością. Takie widowisko najlepiej oglądać ze znajomymi (na przykład ze szwagrem i siostrą). Zaprawieni w bojach (albo jak kto woli zaprawieni lekko alkoholem w postaci białego wina i paru butelek piwa), zastanawialiśmy się wspólnie nad działaniem męskiego organizmu po tym jak dana jednostka człowiecza strzeli gola. Nie będę tu przytaczała szczegółów tychże rozważań, gdyż mój blog nie należy do przedziału +18. Mnie osobiście zafrapowała mało stylowa czapka- czołgistka będąca stałym już wyposażeniem głowy Petra Cecha. Emocje mojego szwagra zostały skutecznie rozładowane przez dzikie okrzyki prezentowane, z racji śpiącego w pokoju obok dziecka, na balkonie. Natomiast moją siostrę poniosło tak bardzo, że przy karniakach ucięła komara. Podsumowując ten ciekawy epizod sportowy wczorajszego wieczoru – nie ma to jak mecz oglądnięty w zestawie: 2 wstawione kobiety + 1 zainteresowany facet ;) Mimo wszystko gratuluję drużynie Chelsea znakomitego zwycięstwa.

9.05.2012

Wiosenne cudeńka.

Ręcznie haftowane kolczyki techniką sutasz (soutache). Wykonane z białego koralu, mlecznych agatów oraz fioletowych ametystów, ze srebrnymi biglami.





2.05.2012

Misja "TATUAŻ" zakończona...


          Misja „TATUAŻ” zakończona powodzeniem. Na moich plecach, dumnie rysuje się okupiony mocnymi wrażeniami bólowymi kształt tatuażu. Wczoraj wracając do domu czułam się nieco dziwnie. Nie wierzyłam, że stać mnie na taki rodzaj szaleństwa w swoim życiu. Jednak mnie stać, a to co powstało na moim ciele to nie kalkomania tylko najprawdziwszy wzór, który pozostanie ze mną do końca życia. Liczę na to, że ten mały błysk wariactwa, na które się wczoraj zdecydowałam ze mną pozostanie, dając mi siłę do korzystania z życia i spełniania marzeń, po które sięgnąć nie miałam nigdy odwagi. Swoją drogą dziękuję tatuażyście z najlepszego w Polsce studia tatuażu KULT TATTOO, za ocean cierpliwości i profesjonalizmu. Mateusz, dobra robota!

23.04.2012

Jedno życie to za mało.


          Dlaczego życie mamy tylko jedno? Jedno życie wymaga od nas ciągłego wybierania – być suką czy grzeczną dziewczynką? Rozpieszczać swoje kubki smakowe i być pulchną do granic, czy odmawiać sobie przyjemności celem prezentowania seksownych szczupłych kształtów? Inwestować w umysł czy w ciało? Sypiać z kim popadnie czy czekać z cnotą do ślubu by oddać się temu jednemu? Być cichą spolegliwą myszką, przyjaciółką wszystkich czy walczyć o swoje, idąc po trupach do kariery? Być singlem żyjąc jak nam się podoba nie oglądając się na partnera, czy spełniać się w roli żony i mamy? Jedno życie – jedna droga do wyboru…

20.04.2012

Katharsis.


          Strzelił mi do głowy pomysł nie lada. Jak to zwykle u mnie bywa krążące atomy myśli poczęły się łączyć tuż nad głową formując coraz to większy twór myślowo-pomysłowy. Twór poza ciekawym kształtem stopniowo nabierał koniecznych do jego realizacji rumieńców. Stukał, pukał natarczywie przez parę tygodni i wystukał podjęcie decyzji – OK. postanowione, na moim ciele pojawi się tatuaż! Tatuaż ma być nie tylko zwieńczeniem 30-lecia mojej bytności na tym świecie, ale również zakończeniem bardzo ważnego dla mnie etapu życia. Wolałabym by ten etap oznaczał szczęście a nie smutek – cóż, nie zawsze wszystko układa się tak jakbyśmy chcieli. Może nie mamy wpływu na decyzje podejmowane przez inne osoby wokół nas, ale mamy wpływ na decyzje podejmowane przez nas samych. Mam nadzieję, że w trakcie wykonywania bolesnego zabiegu, doznam swoistego rodzaju katharsis,  które wymiecie z mojej głowy wszystko to, co do tej pory tak bardzo mnie bolało i pozwoli bym w dalszą drogę udała się lżejsza o niespełnione wizje mojego przeszłego życia. Wybór miejsca, w którym tatuaż zostanie wyrysowany był pestką, gorzej z wyborem motywu. Mnogość form, kształtów, kolorów i znaczeń przytłoczył mnie doszczętnie. Ostateczny wygląd tatuażu pominę  milczeniem, pozostawiając was na pastwę drapieżnej bestii zwanej ciekawością…


7.04.2012

Niesforny koc.


     Dziś wcale nie będzie świątecznie. Czuję się jakbym leżała pod zbyt krótkim szorstkim kocem. Gdy go naciągam pod szyję, to u dołu stopy wołają o pomstę do nieba trzęsąc się z zimna. Gdy koc w przypływie litości dla zmarzniętych palców stóp wędruje w dół, głowa szyja i ręce zaczynają kostnieć marząc o kawałku ciepłego materiału tylko dla siebie. Jakby koc nie obrócić, jakby go nie naciągnąć, pociąć i zszyć na nowo, materiału nie starcza by każdej części ciała dogodzić należycie. Czuję się wyczerpana tą walką z niesfornym materiałem. A gdyby tak odrzucić całkowicie ten przymały szorstki w dotyku koc i sprawić sobie zupełnie nowe okrycie, takie w sam raz na moje 162 cm wzrostu? A może w ogóle zrezygnować z zamarzania, wyjść z cienia na słońce i ogrzać nagie ciało w gorących, złotych promieniach? Rozpieścić samą siebie by mieć potem siłę stawić czoła wszelakim problemom. Tak właśnie uczynię. Zamiast zajmować się kocem, zajmę się samą sobą. Czas na wielkie sprzątanie…

31.03.2012

Zagadkowe Kobiety.


     Żeby było jasne, ten tekst nie jest negatywną propaganda przeciwko kobietom, a jedynie stwierdzeniem faktu. Jak faceci mogą zrozumieć nas – kobiety, kiedy kobieta sama siebie nie rozumie? Zapuszczam się w najodleglejsze zakątki swojego umysłu by poznać swoje pragnienia. Myślę, że wiem na czym w życiu mi zależy, czego oczekuję od innych ludzi i od siebie – to wszystko dzieje się w poniedziałek. We wtorek umysł zachowuje się jakby obrócił się w bębnie pralki automatycznej o 180 stopni. Wczorajsze  oczywiste oczywistości dziś już są zupełną abstrakcją. To, co śmieszyło mnie w środę, w czwartek przyprawia o mdłości a w piątek o tępy ból głowy i łzy. Sobota okazuje się upragnionym wytchnieniem od wszystkich problemów by w niedzielę przemienić się w niegasnącą euforię – niegasnącą aż do poniedziałku, gdy cała ta niezrozumiała karuzela uczuć i myśli rozpoczyna się na nowo. Kobieta nie jest w stanie nadążyć za tym, co nią kieruje w danej chwili, więc nie dziwmy się facetom, że czują się przy nas nieco zagubieni. Skoro sama ze sobą czuję się totalnie zagubiona, rozgrzeszam wszystkich moich znajomych, dla których jestem jedną wielką zagadką.

22.03.2012

Rozkosz w czystej postaci.


     Czy kiedykolwiek zdarzyło wam się zatopić w muzyce tak bardzo, że poczuliście się nienaturalnie niematerialni? Płynąć z miękkimi dźwiękami wprost do granic świadomości. Poddać się fali melodii przechodzącej przez każdą cześć ciała od koniuszków palców aż po szyję. Podążać za rytmem wprost w przepaść i pozwolić sobie skoczyć przyprawiając głowę o rozkoszny zawrót głowy i motyle w brzuchu. Wczoraj stojąc na przystanku zostałam pochłonięta przez muzykę do reszty. Stojąc tak ze słuchawkami na uszach i zamkniętymi oczami, z twarzą zwróconą w stronę nieba pewnie wyglądałam nieco dziwnie, ale na takie chwile nie ma rady. Trzeba poczekać do ostatniej sekundy brzmiącej w ciele muzyki a gdy ta nastąpi, cieszyć się, że choć przez chwilę stanęło się na szczycie prawdziwej muzycznej rozkoszy.

18.03.2012

Tym razem na poważnie.


     Jeśli miałabym wyznaczyć mistrza w odstraszaniu potencjalnych przyszłych partnerów, niewątpliwie wyznaczyłabym siebie. Chyba za bardzo wzięłam sobie do serca wszystkie triki użyte przez odtwórczynię głównej roli w filmie „Jak stracić chłopaka w 10 dni”. Otwarcie się przed drugą osobą i wpuszczenie jej do mojego świata jest trudniejsze niż sądziłam. Zwykle zatrzymuję wszystkich już na wycieraczce. Faceci na sam widok tych stromych, zbudowanych z litej skały schodów mają dość i biorą nogi za pas. Najlepsze jest to, że sama siebie nie wpuszczam do swojego wnętrza. Stoję obok siebie i obserwuję z dystansem byle tylko nie dotknąć tych wszystkich brzęczących głęboko uczuć. Łatwo to brzęczenie zagłuszyć. Czasem martwię się, że odchodząc od siebie zbyt daleko tracę szansę na prawdziwe szczęście. Dystans jest coraz większy a ja coraz bardziej zamykam się na innych. W takie dni jak dziś, przy pełnym słońcu, z ulubioną muzyką w tle, zdaje mi się, że wracam w te dawno zapomniane kąty swojego istnienia i otwieram tak mocno zatrzaśnięte drzwi, ale błędy, które popełniłam poprzedniego dnia, nie dają o sobie zapomnieć.
Jak zwykle, tekst miał być zabawny, ale nie wyszło. Mam nadzieję, że czytelnicy wybaczą mi tą chwilę słabości i zadumy nad własnym życiem…

16.03.2012

Życie to bajka.


     Zdradzę wam tajemnicę skrywaną przed wami od wielu pokoleń. Bajki opowiadane dzieciom na dobranoc zostały podstępnie zmienione wiele lat temu. Prawdziwe losy bohaterów były tak niewiarygodne, że uznano je za nienadające się do opowiadania młodym obywatelom. Tak naprawdę to nie wilk polował na czerwonego kapturka – to kapturek, pod osłoną czerwonego nakrycia głowy, dzierżąc w ręku żelazny i ostry jak brzytwa koszyczek tropił wilka. Wilk natomiast, przestraszony udał się do babci w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia.
Nieszczęsnych losów wilka to nie koniec. Nie bez powodu ukrył się w owczej skórze. Powodem owym wcale nie była chęć pożarcia bezbronnych owieczek. Wilk chował się przed szajką trzech świnek grasujących w okolicy. Wieprzo-szajka o nazwie trójpak od dawna zasadzała się na wilka, który nieopatrznie pożyczył od nich perły na niebotyczny, lichwiarski wręcz procent (za każdą pożyczoną perłę miał rzucić przed wieprze zamiast jednej aż pięć pereł). Wcale się wilkowi nie dziwię, że popadł w końcu w depresję i manię prześladowczą. Wilk to nie jedyna baśniowa postać, której losy tak okrutnie przeinaczono. Śpiąca Królewna nie była siłą trzymana w wieży, a ukłucie wrzecionem od samego początku było przez nią samą ukartowane. Tym sprytnym fortelem pragnęła zbliżyć się do smoka (rzekomo miał on pożerać rycerzy pragnących uratować Śpiącą). Śpiąca tak naprawdę była owładnięta nieodwzajemnioną miłością do smoka (stąd ten fortel z wrzecionem, chciała się w ten sposób do niego zbliżyć). Smokowi chcącemu uciec od Śniętej tak się paliło pod łapami, że rycerze ze strachu przed ogniem atakowali wielką bestię. Smok w akcie samoobrony ich pożerał i czując ogromne wyrzuty sumienia wracał do Śpiącej. Mogłabym mnożyć przykłady przeinaczonych historii jednak czasu i miejsca na blogu by na to nie starczyło. W obliczu prawdziwych wersji bajek przedstawionych przeze mnie powyżej, stwierdzam jednoznacznie – Życie to niewątpliwie bajka.   

10.03.2012

Taneczna masakra.


     Słowo „MASAKRA”, po dzisiejszym dniu nabrało dla mnie nowego znaczenia. 6 godzin spędzonych w jednej sali z Anią Chagowską zrobiło swoje. Już po jednej godzinie ćwiczenia salsy na tak wysokim poziomie, miałam ochotę uciekać stamtąd przez okno (nie, nie przez drzwi - przez okno, bo stało bliżej). Z całych sił powstrzymywałam łzy ciskające się do oczu. Łzy gwoli wyjaśnienia wcale nie wywołane wzruszeniem, lecz złością na niemoc cielesną ogarnięcia układów i tego specyficznego salsowego flow, które Ania prezentowała nam w każdej sekundzie swojego tańca. Mimo cierpienia fizycznego i psychicznego jestem z siebie dumna, że dałam radę. Wiem, że do dobrego poziomu salsy brakuje mi jeszcze lat świetlnych treningów, ale kto by te lata liczył. Najważniejsze, że wytrzymałam do końca zajęć, ćwiczyłam jak równy z równym i mam ochotę ćwiczyć nadal. Więcej takich salsowych warsztatów w Krakowie poproszę…

3.03.2012

Wiosennie zakręcona.


     Pierwszy dzień kalendarzowej wiosny za nami. Takie początki, choćby nowej pory roku, sprawiają, że człowiek z większym optymizmem patrzy na świat. Po prawie dwumiesięcznym okresie stagnacji, bezruchu i kompletnych porażek mnie nękających, mam nadzieję odzyskać dobry humor. W poniedziałek wracam do ukochanej salsy. Kolejny weekend również zapowiada się ciekawie, a to za sprawą Ani Chagowskiej z Salsa Libre, która przyjeżdża na warsztaty taneczne do B&W. Do dziś pamiętam zeszłoroczne Warszawskie warsztaty z Yoko Delgado i resztą fantastycznych tancerek.  Afrykańskie i Kubańskie rytmy potrafią wywołać dreszcz rozkoszy przepływający przez całe ciało oraz pozytywny zawrót głowy. Mam nadzieję, że i tym razem warsztaty okażą się strzałem w dychę. Poczekamy, zobaczymy…

27.02.2012

Świstkowy zawrót głowy.


     Czy pomimo szczerych chęci by było dobrze, zdarzają wam się tak paskudne dni, że o godzinie 14.00 macie go już po kokardę? Mnie taki dzień dopadł dzisiaj. Dyszy mi nad uchem od samego rana męcząc niemiłosiernie. Miałam dziś wrócić do pracy, ale chora służba zdrowia nie potrafi wystawić mi jednego maleńkiego zaświadczenia, że jestem do tej pracy zdolna. W przychodni lawirując między wściekłymi pacjentami wbiłam się na chwilę do lekarza, który odesłał mnie do innego lekarza z pustymi rękami. Myśląc, że mi się upiecze bez świstka papieru, pojechałam do zakładu medycyny pracy, gdzie bez świstka ani rusz. Wspomniałam już, że zamiast w tym czasie kursować między jednym budynkiem a drugim, powinnam być już w pracy? Z zakładu medycyny pracy, niemal z płaczem zadzwoniłam do dyrektora, że mimo iż chodzę, słyszę, mówię a nawet potrafię podskoczyć do góry bez zadyszki, nikt nie chce podjąć decyzji czy mogę wrócić do pracy czy też niekoniecznie. Za chwil kilka ponownie przypuszczę szturm na przychodnię. Plan jest klarowny – przykuć się łańcuchem do kaloryfera w gabinecie lekarza i uwolnić się jedynie wtedy, gdy świstek trafi w moje ręce. Jeśli nawet świstek dostanę, jutro do pracy się nie wybiorę, bo w tym czasie będę siedziała w zakładzie medycyny pracy by okazać ów świstek by dostać kolejny świstek…Czy wam, tak jak i mnie, również od tego wszystkiego zakręciło się w głowie?
PS. Jest godzina 17.00. Świstka jak nie było tak nie ma. Plan z łańcuchem i kaloryferem nie wypalił, reakcja lekarki z wyrzuceniem mnie z gabinetu była szybsza. Żyć nie umierać…

25.02.2012

Pustynia.


     Ostatnie dwa dni laby przede mną. W poniedziałek czeka mnie powrót do pracy – do tych wszystkich rzucających się na szyję, rozwrzeszczanych, bijących się przy każdej okazji dzieciaków. Po pięciu tygodniach przymusowego „odpoczynku”, czuję się jakbym miała zaraz lecieć na zupełnie obcą planetę. Dzisiejszy wpis miał być pełen optymizmu, tryskającej energii, lecz taki nie będzie. Mimo godziny spędzonej na jogicznym rozciąganiu mojego pięknego, smukłego ciała, która miała dać tak upragniony spokój ducha, ciała i umysłu, jedyne co dostałam, to głośny krzyk protestu wszystkich bez wyjątku mięśni. Jutro zapewne, jedyne, czym będę mogła ruszyć bez grymasu bólu na twarzy to rzęsy, a i to nie jest takie oczywiste. No więc, optymistycznie nie będzie, bo i cieszyć się nie ma z czego (prócz faktu, że szwagier jednak został wielkim bohaterem w naszym domu i router śmiga że hej, za co szwagrowi serdecznie dziękuję). Czuję, że stoję na środku ogromnej pustyni. Sama jedna. Jedyne co mi towarzyszy to ziarenka piasku wpadające do oczu i przesłaniające widok – umówmy się widok i tak jest do bani, bo nic poza pustynią i tak tu nie widać. Coraz częściej myślę że tak już zostanie. Tylko ja i ta bezkresna pustynia z palącym do żywego słońcem. Może nie ma tego złego, jak się już spalę na węgielek, to za milion lat zamienię się w diament, ktoś mnie z tej pustyni odkopie i podaruje komuś, kogo naprawdę kocha. Nie ma to jak wymęczony happy end…

21.02.2012

Bohater w naszym domu.


     Tak bardzo chciałam zostać bohaterem we własnym domu. Tak bardzo, że aż nie wyszło. Katarzyna i urządzenia komputerowe  - połączenie nierealne. Miało być tak pięknie, dwa komputery – jeden Internet. Z całej tej bajki pozostał jedynie router, który po prostu skopał mój umięśniony, zgrabny tyłek i powalił na łopatki. Na nic zdały się wielogodzinne treningi kardio i ćwiczenie wszelakich mięśni.  Szkoda, że to urządzenie nie posiada takowej części ciała, w którą mogłabym kopnąć. Rozbrojona kilkugodzinnym, bezowocnym pochylaniem się nad instrukcją obsługi (zaznaczę, że instrukcja posiada tylko jedną stronę), oraz zaplątaniem w gąszcz kabli (w ilości sztuk dwóch) stwierdziłam, że nie poradzę sobie z tym wyzwaniem.  Pozostała mi ostatnia deska ratunku - telefon do przyjaciela, a właściwie szwagra (tak to jest jak się nie posiada  jakże pomocnego w takich sytuacjach partnera życiowego). Na szczęście siostra nie ma tego problemu a wraz z nią poniekąd i ja. Mając tak cudowne wsparcie  mogę odetchnąć. Router na pewno ulegnie nieodpartemu urokowi mojego szwagra, i już niedługo będę się mogła cieszyć Internetem leżąc w ciepłym, rozkosznym łóżku. Szkoda tylko, że to On a nie ja, zostanie bohaterem w naszym domu. Cóż, czego się nie robi dla rodziny…

16.02.2012

Tajemnicze miejsca.

     Nie mając w tej chwili nic ciekawszego do roboty, postanowiłam odświeżyć nieco szatę graficzną bloga. Nie mogąc się zdecydować (podobno to taka przypadłość kobieca - nieumiejętność podejmowania decyzji), które zdjęcie umieścić tym razem, wybrałam aż 5. Ciekawa jestem czy znajdzie się osoba, która odgadnie jakież to miasta zostały na nich uwiecznione? Dla osoby która odgadnie bezbłędnie czeka nagroda. 
PS. lukaszet - Ciebie tym razem zabawa ominie, bo znasz wszystkie 5 miejsc.

13.02.2012

Lubię poniedziałki.


     Ciastko, gorrrąca kawa z mlekiem, komputer i ja – oto wymarzony poniedziałkowy poranek. Nie, to nie sen, to najprawdziwsza prawda. Z okazji rekonwalescencji po zapaleniu płuc, jestem uwięziona w domu przez najbliższe dwa tygodnie. Wprawdzie ubolewam bardzo nad tym, że nie mogę tańczyć ukochanej salsy, ćwiczyć swoich mięśni (wczoraj zrobiłam na próbę 10 przysiadów i po 6 myślałam że nie wstanę – to efekt trzech tygodni spędzonych w pozycji leżącej), jednak parę dni spokoju w mojej obecnej sytuacji wyjdzie mi tylko na zdrowie. Tak to sobie przynajmniej tłumaczę. Mimo wszystko niecierpliwie przebierając nóżkami czekam na pierwszy od dawna upragniony spacer z psem (zdarzy się pewnie dopiero za tydzień), i opracowuję plan strategiczny kiedy będę mogła wbić się ponownie na kurs salsy.
PS. Najlepszą kuracją odchudzającą jest pobyt w szpitalu – wiem, bo sama schudłam na kroplówkach 5 kilo ;) W końcu nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło..

10.02.2012

Witajcie wśród żywych.


     Trzy tygodnie temu, w nocy z soboty na niedzielę obudziła mnie przemożna chęć trzymająca się mojego ciała i duszy swoimi ostrymi jak sztylety pazurkami. Myśl zupełnie zwyczajna – Tak, właśnie dziś mam ochotę przejechać się karetką pogotowia wprost na SOR. Tak, skoro mam ochotę, to dzwonię i sprawa załatwiona. Myśli przerodziły się w czyny, bo właściwie czemu nie? Skoro mam ochotę to należy ją realizować. Pół godziny później pędziłam już karetką w stronę szpitala, całkiem usatysfakcjonowana z możliwości spełnienia mojej nocnej zachcianki. Trafiłam na SOR ledwo zipiąc – wcale nie z zadowolenia jak się okazało – a z powodu ostrego zapalenia płuc. Moje życie wisiało na włosku. W szpitalu zamieszkałam trzy tygodnie. W ciągu tych dni dowiedziałam się o szpitalach wiele ciekawych rzeczy, które zaraz wam wszystkim przytoczę:

Po pierwsze – obserwacja na SOR, polega na jednorazowej wizycie doktora przy łóżku chorego i zostawieniu go na całą noc w celu dokonania diagnozy czy po następnej wizycie pacjent nadal dycha czy już go anioły w niebie witają.

Po drugie – Pielęgniarki na oddziale w nocy zamiast dyżurować śpią w najlepsze, bo powszechnie wiadomo, że każdy pacjent w nocy cudownie zdrowieje i nie potrzebuje żadnej pomocy.

Po trzecie – na czas pobytu w szpitalu najlepiej przykleić sobie do twarzy uśmiech i nie narzekać na ból podczas zastrzyków, bowiem wiadomo, że zastrzyk zastrzykowi nierówny i zawsze, ale to zawsze może stać się jeszcze bardziej bolesny niż ten poprzedni.

Po czwarte – to, że wypuszczają Cię z jednego szpitala nie oznacza wcale, że trafiasz do domu, zazwyczaj odwożą Cię do drugiego szpitala w celu dalszych tortur.

Po piąte – to, że się rozryczysz teatralnie i chwycisz za czerwoną od stanu zapalnego żyłę nie spowoduje nawet błysku współczucia w oczach lekarzy i pielęgniarek. I tak wbiją ci następną igłę tyle, że o żyłę dalej i tak dziesięć razy w ciągu dwóch tygodni.

Po szóste – tu w szpitalu w dzień styczniowy, takie słyszy się rozmowy – i tylko takie, które dotyczą – cierpienia, bólu, chorób wewnętrznych, chorób zewnętrznych, czy wspomniałam o cierpieniach? Innych tematów ze świecą szukać.  

     Żeby nie było tak strasznie, mimo tych trzech tygodni męczarni, tysiąca i jednej kroplówek podpiętych do moich drobnych żył, milionie łez wylanych nad wkłutym wenflonem z całego serca dziękuję wszystkim lekarzom i pielęgniarkom ze szpitala Narutowicza z oddziału chorób wewnętrznych, oraz szpitala Jana Pawła II z oddziału chorób płuc za uratowanie mojego życia.  Walka była strasznie trudna, ale na szczęście wygrana. Witajcie ponownie wśród żywych!!!