25.02.2012

Pustynia.


     Ostatnie dwa dni laby przede mną. W poniedziałek czeka mnie powrót do pracy – do tych wszystkich rzucających się na szyję, rozwrzeszczanych, bijących się przy każdej okazji dzieciaków. Po pięciu tygodniach przymusowego „odpoczynku”, czuję się jakbym miała zaraz lecieć na zupełnie obcą planetę. Dzisiejszy wpis miał być pełen optymizmu, tryskającej energii, lecz taki nie będzie. Mimo godziny spędzonej na jogicznym rozciąganiu mojego pięknego, smukłego ciała, która miała dać tak upragniony spokój ducha, ciała i umysłu, jedyne co dostałam, to głośny krzyk protestu wszystkich bez wyjątku mięśni. Jutro zapewne, jedyne, czym będę mogła ruszyć bez grymasu bólu na twarzy to rzęsy, a i to nie jest takie oczywiste. No więc, optymistycznie nie będzie, bo i cieszyć się nie ma z czego (prócz faktu, że szwagier jednak został wielkim bohaterem w naszym domu i router śmiga że hej, za co szwagrowi serdecznie dziękuję). Czuję, że stoję na środku ogromnej pustyni. Sama jedna. Jedyne co mi towarzyszy to ziarenka piasku wpadające do oczu i przesłaniające widok – umówmy się widok i tak jest do bani, bo nic poza pustynią i tak tu nie widać. Coraz częściej myślę że tak już zostanie. Tylko ja i ta bezkresna pustynia z palącym do żywego słońcem. Może nie ma tego złego, jak się już spalę na węgielek, to za milion lat zamienię się w diament, ktoś mnie z tej pustyni odkopie i podaruje komuś, kogo naprawdę kocha. Nie ma to jak wymęczony happy end…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz