Tydzień temu wskrzesiłam swoje treningi biegowe. Przełamać
się nie było łatwo – w pamięci bowiem wciąż czaił się obraz rozwścieczonego psa
goniącego mnie po parku podczas mojej pierwszej próby biegowej – a było to
kilka lat temu. Mimo początkowej niechęci do ukazania światu swojej dyszącej
jak lokomotywa wersji kobiety ledwo truchtającej, przełamałam się i oto dziś
trening zakończył się szerokim uśmiechem na mojej twarzy. W czasie biegu
spotkałam swoich podopiecznych ze świetlicy. Teraz boję się otworzyć lodówkę by
nie spotkać w niej któregoś z uczniów, tyle ich się pląta po moich wydeptanych
ścieżkach. Każde takie spotkanie to wybuch euforii, rzucanie się na paniową,
(czyli moją) szyję, machanie rączkami, trącanie: mamy, babci, wuja, ciotki,
siostry itd. w bok, by wystrzelonym w moją stronę palcem wykrzyknąć któż zacz. Zadowolona
z siebie postanawiam biegowo dyszeć tak często, jak tylko na to kapryśna w tym
roku pogoda pozwoli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz