Kiedy słońce chyli się ku zachodowi i dzień dobiega końca w
głowach ludzi zaczyna kiełkować podsumowanie kolejnego przeżytego dnia. Jednym
dzień minął pod znakiem małych sukcesów – ktoś otrzymał pochwałę od szefa,
komuś udało się usmażyć idealnego naleśnika, ktoś pobił swój rekord w szybkości
pokonania drogi z pracy do domu, ktoś wywołał uśmiech na twarzy bliskiej mu
osoby. Innym gasnący dzień zwyczajnie się nie udał – podczas prasowania oparzył
się rozgrzanym żelazkiem, po męczącym sprincie do tramwaju motorniczy odjechał
zostawiając zdyszanego na przystanku, dostał burę od szefa, bo nie udało mu się
wykonać zadania zgodnie z wizją najwyższego. Są też i tacy, którzy otwierając
jutro zaspane oczy zupełnie nie będą pamiętać dzisiejszego dnia – ani tego co
jedli na śniadanie, ani tego czy ktoś się do nich uśmiechnął, nawet tego czy
byli mili dla swoich najbliższych.
Ja dzisiejszy dzień zaliczam do tych średnio udanych. Mimo
ogromnego poczucia ulgi spowodowanego pojawieniem się długo oczekiwanego
prezentu, dzień zakończył się dość filozoficznie. Jeden problem się rozwiązał a
na jego miejsce wyrosły trzy nowe problemy. Przestałam je już nawet liczyć.
Martwić też się przestałam, bo i po co się martwić czymś na co nie ma się wpływu? Jedyne, z czego nie jestem zadowolona to fakt podłego
potraktowania mojej życzliwej znajomej – salsy. Na kursie opierniczałam się jak
mało kto i jest mi z tego powodu bardzo głupio. Obiecuję uroczyście, że jutro
się przyłożę i zamiast gadać skupię się tylko na tańcu. Czuję w kościach, że
jutrzejszy dzień minie pod znakiem małego sukcesu, czego i wam życzę.