Czy pomimo szczerych chęci by było dobrze, zdarzają wam się
tak paskudne dni, że o godzinie 14.00 macie go już po kokardę? Mnie taki dzień
dopadł dzisiaj. Dyszy mi nad uchem od samego rana męcząc niemiłosiernie. Miałam
dziś wrócić do pracy, ale chora służba zdrowia nie potrafi wystawić mi jednego
maleńkiego zaświadczenia, że jestem do tej pracy zdolna. W przychodni lawirując
między wściekłymi pacjentami wbiłam się na chwilę do lekarza, który odesłał
mnie do innego lekarza z pustymi rękami. Myśląc, że mi się upiecze bez świstka
papieru, pojechałam do zakładu medycyny pracy, gdzie bez świstka ani rusz.
Wspomniałam już, że zamiast w tym czasie kursować między jednym budynkiem a
drugim, powinnam być już w pracy? Z zakładu medycyny pracy, niemal z płaczem
zadzwoniłam do dyrektora, że mimo iż chodzę, słyszę, mówię a nawet potrafię
podskoczyć do góry bez zadyszki, nikt nie chce podjąć decyzji czy mogę wrócić
do pracy czy też niekoniecznie. Za chwil kilka ponownie przypuszczę szturm na
przychodnię. Plan jest klarowny – przykuć się łańcuchem do kaloryfera w
gabinecie lekarza i uwolnić się jedynie wtedy, gdy świstek trafi w moje ręce.
Jeśli nawet świstek dostanę, jutro do pracy się nie wybiorę, bo w tym czasie
będę siedziała w zakładzie medycyny pracy by okazać ów świstek by dostać
kolejny świstek…Czy wam, tak jak i mnie, również od tego wszystkiego zakręciło
się w głowie?
PS. Jest godzina 17.00. Świstka jak nie było tak nie ma. Plan
z łańcuchem i kaloryferem nie wypalił, reakcja lekarki z wyrzuceniem mnie z
gabinetu była szybsza. Żyć nie umierać…